„Choć tego dnia bałam się o swoje życie, był to też dla mnie dzień, w którym nauczyłam się, że nie muszę uciekać.”
Publikujemy kolejną osobistą relację osoby, która w zeszłą niedzielę była w Syrenie. Tym razem to głos wieloletniej działaczki licznych wrocławkich inicjatyw feministycznych. Wielkie dzięki
Choć nigdy nie mieszkałam w Warszawie, moje losy od dawna przeplatają się z losami Syreny. Dalej pamiętam wrażenie, jakie wywarły na mnie blisko dekadę temu moje pierwsze wycieczki do stolicy. Tak samo wtedy, jak i dzisiaj imponuje mi wiele działań tego kolektywu. Widzę ich wpływ na mnie i mój kręgosłup polityczny. Syrenę tworzyły osoby, które znam od lat, lub poznałam niedawno. Osoby, które cenię, które są mi bliskie, a niektóre z nich – najbliższe. Trudno było mi więc przechodzić obojętnie wobec docierających od miesięcy głosów o problemach trapiących to miejsce.
Czuję się po pierwsze feministką, więc ani przez chwilę nie kwestionowałam opowieści osób z kolektywu o tym, jak X stosował w Syrenie przemoc fizyczną. Udzielając bezwarunkowego zaufania w takich sytuacjach tak samo oczekuję, że środowisko, którego jestem częścią nie będzie podważało moich doświadczeń przemocy. Taką postawę uważam za niezbędną, jeśli chcemy kiedykolwiek poradzić sobie z tym problemem. Idąc konsekwentnie o krok dalej, zdecydowałam się wziąć udział w wyprowadzeniu X z Syreny. Nawet, jeśli ktokolwiek miałby wątpliwości wobec słuszności tej decyzji, X rozwiał je sam w pierwszych minutach rozmowy, podnosząc rękę na A. Nie ma usprawiedliwienia dla takiego zachowania. Nie ma miejsca w naszych domach dla takiego zachowania.
Choć tego dnia bałam się o swoje życie, był to też dla mnie dzień, w którym nauczyłam się, że nie muszę uciekać. A dotąd uciekałam – z domu rodzinnego, gdzie na moich oczach łamany był nos mojej matki, później z kolektywnego domu, gdzie współlokator-alkoholik krzykiem i obelgami powoli zatruwał mi życie. Później uciekałam od świadomości, że partner-feminista niemający problemu z szarpaniem mnie, czy rzucaniem wokół mnie talerzami ani nie jest feministą, ani nie powinien być partnerem. Tego dnia na Syrenie nie uciekałyśmy. Zgodnie z tym, co mówimy na demonstracjach i piszemy w manifestach same, sprawczo, bez sądu i policji my, w znacznej większości dziewczyny i queery, poszłyśmy wywalić przemocowego kolesia z naszej przestrzeni. I to, tak jak moje siostry i braci w walce tego dnia, napawa mnie prawdziwą dumą. Mimo ceny, którą przyszło nam za to zapłacić.
Atak ze strony Przychodni, który nastąpił później (szeroko już opisany przez inne osoby) to sytuacja bez precedensu. Mimo że minął już tydzień, dalej ciężko jest mi uwierzyć, że znając twarze i imiona mieszkanek z drugiej strony płotu można rzucić w ich stronę kamieniem. Nie rozumiem, jak można tłuc szyby i rąbać drzwi okupowanego z tak wielkim wysiłkiem od lat domu. Jak to się stało, że w naszym ruchu potrafi wyrosnąć środowisko zdolne do obrzydliwych, pogromowych i skrajnych aktów przemocy? I kolejne środowiska gotowe je w tym wspierać? Ile spraw zaniedbaliśmy, ile błędów zostało popełnionych? Powtórzę dla tych, którzy wygłaszają zbędne, relatywizujące, symetryzujące, czy rozmywające obraz sytuacji komentarze: nie ma usprawiedliwienia dla takiego zachowania. Nie ma miejsca w naszym ruchu dla takiego zachowania.
Gdy tłukło się szkło na fasadzie Syreny, pękało też moje serce. Pęka za każdym razem, gdy siedząc w moim pokoju pomyślę o kilkunastu wyrzuconych z domu mieszkankach Syreny. Pęka, gdy przypominam sobie ich oczy spuchnięte od gazu, czy zalane krwią twarze. Pęka, gdy zdaję sobie sprawę z tego, jak wiele pracy mamy do wykonania w naszym środowisku, które przecież próbujemy uczynić azylem od pełnego krzywdy świata „na zewnątrz”. Nie wiem jeszcze, gdzie zacząć, ale wiem, że nie przestanę próbować. I wiem, że nie będę sama.
Wiktoria Marzec
feministka, wrocławianka