Przeżycie agonii. O anarkonformiźmie, upodmiotowieniu i cenie zaistnienia.

Właśnie przeczytałem kolejną mocną opowieść. Trochę nie chciało mi się pisać własnej, bo moje przeżycia są mniej intensywne, pomimo, że chciałbym opowiedzieć bardziej o tym, co może trochę mniej wybrzmiewa, a wydaje mi się potrzebne i pozytywne.

Niektóre fachowe osoby twierdzą, że jadę na wyparciu z tym mało intensywnym przeżywaniem i w jakimś stopniu na pewno, ale to nie pierwsza taka groźna sytuacja, ani nie trzecia, jakoś tam się przygotowałem i bardziej przerażające było długie preludium. Poza tym zachowanie naszej ekipy odczułem jako serio podnoszące. Wciąż jednak mnie wstrząsa, jak wiele z nas to jak ciężko znosi. I ten sam fakt też właśnie powoduje, że czuję dumę z Was.

Dla mnie 5.12 to była kropka nad i, a nie jakiś przełom. Bałem się, że może wyjść rzeź – chociaż chyba bardziej nastawiałem się na niekontrolowany wybuch szału i użycie jakichś śmiercionośnych artefaktów przez głównego bohatera. Ale i jakoś czułem, że nawet w najbardziej optymistycznych wariantach będzie ciężko. Pamiętałem, jak został zlikwidowany (oj nie bez przemocy) squat Od:Zysk w P-niu; wiedziałem, jak podczas długiej inby po gwałcie na Przychodni, osoby seksistowskie wykurzyły wszystkie sensowniejsze; przeczuwałem też, a potem dowiedziałem się, wciąż na długo przed kulminacją, że z Syreną też chodzi o przejęcie: tak domu, jak i centrum społecznego. Swoją drogą, na szczęście temu drugiemu udaje nam się w sporej mierze zapobiec.

Bo to nie było tak bardzo story o jakimś nawet mocno niebezpiecznym człowieku czy jego kilku ziomkach. Miał ważną rolę, ale to wszystko było podsycane, wspierane i planowane przez większych playerów. Głównie chodziło o to, że chcieli zachować układ, dominację, porządek na scenie.

Dużo też ludzi wolało trzymać z nimi, z silniejszymi, albo zachować obojętność. Bo np. tego czy tamtej od nas nie lubiło. Bo zazdrościło pewnym osobom spoza dawno ugruntowanych środowisk stworzenia fajnego i ważnego początku czegoś świeżego, poszerzenia pola radykalnych walk o nowe (tu, dla tego społeczeństwa i tego ruchu względnie nowe), głośnego sukcesu nie namaszczonego przez starszyznę i pewnie podważającego z dawna nieomylne, niekwestionowalne autorytety, zrobionego po swojemu i bez pytania o pozwolenie dysponentów jedynie słusznej wizji anarchizmu. Bo np., jak się nie ma doświadczenia przemocy domowej, to ciężko uwierzyć, że takie sympatyczne ziomki tak odpierdalają (co jest przecież strategią, choć zwykle nieświadomą, do jednych być bardzo sympatycznym, a do innych tak odpierdalać). Albo dlatego, że większości ludzi głos silniejszego wydaje się prawdziwszy – no i sprzyjanie mu mniej kosztuje🙂 Można powiedzieć, że udało nam się zjednoczyć przeciw sobie osoby nie znoszące ideologicznej konkurencji w anarchiźmie z anarkonformistami (no i innymi, w tym jawnymi, bezideowcami).

No i wiedziałem, że mamy pod górkę. W ciągu tych wiosennych, letnich i jesiennych miesięcy rozczarowały/liśmy się masę razy, masą osób, które nieraz znaliśmy długie lata ze wspólnej pracy i walki. Zrozumiałem, że nasze szanse przetrwania jako Syreny nie oszałamiają. Niszczyć zawsze jest łatwiej, a już szczególnie w grupie opartej na ekstremalnie powierzchownie nie-rozumianym konsensusie. Było dużo determinacji, dużo nadziei, szczególnie kiedy wspierały nas różne ktosie i ktosiówy. 

TAMCI chcieli przez te wszystkie miesiące bardziej nas zastraszyć i zniechęcić, przegonić, niż połamać – głównie psychiczną formą przemocy i groźbami. Czasami misgenderowanie, queerhejtowe obrażanie wydawały się bardziej narzędziem niż głęboką potrzebą jakkolwiek mizoginistycznych dusz. (Tak naprawdę, chętnie by zachowali i obdarzyli honorami jakieś tokenowe kobiety, osoby homo czy queer, byle nie walczyły o swoje i uznały zastane prymaty itp).
 

W końcu tyle osób nie wytrzymywało i się wyprowadzało. My też mieliśmy/łyśmy, w ich planie, wyprowadzić się po cichu, jedno po drugim. Część z nas mogła ścichnąć, ustawić się z boku, żeby zachować możliwość mieszkania i funkcjonowania. Tak się często dzieje w lokalnym anarchiźmie/squattingu, że na dłużej utrzymują się osoby z mniejszą wrażliwością. Oni by zostali normalnie, na darmowe pokoje, na przestrzenie społeczne do wykorzystania, by „po prostu robić swoją robotę”, zarazem ich legitymizując… na kawiarnię pod wydarzenia zawsze łatwo znaleźć tłumy chętnych. My byśmy przełykali/ły gorycz porażek smętnie się rozpraszając. Po pół roku o całej sprawie słuch by zaginął. (Zresztą, nienawiść i chęć zemsty obecnej ekipy przychodnianej biorą się stąd, że ze skandalicznie nie-adresowanej sprawy gwałtu robili/łyśmy skandal. Z legitymizacji i zamiatania pod dywan zrobił się – naświetlony m.in. przez nas problem.)

…Zanim wszystko poszło ekhm na noże, wiosną wróciłem na Syrenę po kilku latach nieobecności (poprzedzonych kilkoma obecności). Wróciłem ze sporym entuzjazmem, że tyle nowych ciekawych rzeczy, że trochę osób, co tyle kumają. Było dość świeżo po masowych prochoicowych protestach, które były nową jakością i w które mocno wchodzili/łyśmy. Szybko też zauważyłem sabotowanie pracy politycznej i nie tylko, granie na konflikt, mizoginię itp. ze strony paru cis chłopów oraz tendencje do wycofania na własne obszary wśród tych bardziej spoko osób. I mean, w ogóle było duże stężenie przemocy, wytężone nerwy i w tej postępowej ekipie też bywała queerfobia i różne krzywe akcje (zdarzało i mi się odczuć na własnej skórze), no ale… życióweczka, rzadko nie ma dram ani żadnych krzywizn, część się ładnie przegaduje, a część nie, nikt nikomu żadnego przynajmniej EPOKOWEGO hardkoru jeszcze nie robił(a); były i dobre mordki, może by było trochę zdrowiej, jakby nie Dzbany. Nawet mi się, haha, przez chwilę wydawało, że bym mógł ułatwić różnym osobom skumanie tego czy owego, porozumienie się, czy coś, no ale już wtedy nie było żadnego zaufania, a mi świtało, że jest mega niezgodność, zwykle wstydliwie przemilczana – tycząca tego, po co tam byli/łyśmy w ogóle.

Długa agonia. Symetryści/tki, anarkonformizm, nestor maczo-izm, mizoginarchizm, ziomki i „mieszkańcy normalnie”.

No właśnie, squat jest w ogóle chyba po to, żeby mieszkać za darmo i mieć wolność, nie? Czemu nam „przeszkadzało”, „że ziomki chcą tylko mieszkać normalnie”? Dobre mordy dbają niby o sprzątanie i remonty, trochę o jedzenie nawet. W naszym mieście squat „aktywistyczny” to trochę abominacja i sporo nawet „aktywistycznych” osób się opowiada za squattingiem głównie mieszkalnym; z kolei squattersi/ki często traktują działalność polityczną jako środek do utrzymywania darmowej chaty, a nie odwrotnie. Stąd niechęć, czasem potępienie i oburzenie na radykalne postawy i działania. Squat czy projekt marzeń ma dostarczać kontrkultury, nie antagonizować, działać charytatywnie, a najważniejsze dwie rzeczy, by zostać/być mieszkańcem, to być ziomkiem i nie mieć kasy. W takiej pustyni jak Wawa kontrkultura wystarcza przecież, by ludzie przychodziły/li i będzie wesoło.

Czy sama okupacja nie jest jednak czymś radykalnym? Czy jak „dobre ziomki” „dbają o dom” to nie są aktywistami? Noo, jedna rzecz, to zaokupowanie, uruchamianie i obrona miejsca, które jest nie w smak władzy i wciąż jest przez nią jakoś zwalczane. Lecz od wielu lat miasto jest pogodzone z istnieniem squatu w starym budynku nie do odremontowania, ale i nie do wyburzenia, bo zabytek. Reprywatyzacja zeszła na łamy głównonurtowych gazet; tragedia J. Brzeskiej została tak wyeksploatowana, że rodzina od lat publicznie apeluje o umiar. WSL nawet pomiział się z PiSem, nic nie załatwił. A ta właśnie obecna władza krajowa, nie załatwiając nic dla lokatorów/ek, jednocześnie sprawnie generuje inne, nowe konflikty społeczne i rozkręca opresję wobec kolejnych grup.

Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów im. Jolanty Brzeskiej miałoby wciąż nadawać główną treść polityczną squatowi, czyli bardziej: pomóc udawać, że wciąż o Coś chodzi. (Skądinąd, do tej zamordowanej staruszki-lokatorki bez żenady porównuje się bohater numer 2, lokalny przywódca Dzbanów, człowiek tak bardzo nieprześladowany, że prześladowaniami są dla niego… słowne żądania zaprzestania mizoginistycznych i transfobicznych prześladowań.) Władza miejska przebolała już dawno powstanie squatu, kiedy był on jeszcze kontrowersyjnym przedsięwzięciem i teraz bez problemu będzie – przynajmniej na razie tolerować jego trwanie. Przynajmniej, jeśli będzie mieszkalno-kontrkulturowy, ew. jego polityczne działania i afiliacje będą się mieścić w ramach akceptowalnego dyskursu. Co im tak naprawdę szkodzi? Przynajmniej wyjdą na dobrych demokratów. No, przecież o taki squat chyba chodzi, nie? Po co komu coś bardziej, skoro można „normalnie mieszkać” (po latach sprzątania i remontu człowiek by poodcinał kupony, poodpoczywał na swoim, gdy już zrobiło się ciepło i wygodnie) i jest wesoło?

Ten specyficzny model quasi-korupcji znamy co najmniej od początku lat 70-tych, jest on kontynuowany do dziś i w parze z nim idzie to, że jak tylko przychodzi wygodny i opłacalny moment, władza i tak bierze wszystkich za ryj i wypierdala, czasem korzystając także, ku ich zgubie, z usług różnych wygodnickich i (wannabe-)paputczików. (Czym jest dziś to, co zostało po największym przez ostatnią dekadę autonomicznym terytorium w Europie? Przykładów nie braknie z rozmaitych miejsc, anyway. No, ale koło czego to lata prawdziwemu ludowi albo prawdziwym pankom?)

Drogi WSLu, „HGW musiała zaakceptować powstanie trzech squatów, a Trzaskowski”? Tymczasem jeden z nich upadł jeszcze za HGW, między innymi dzięki waszemu przywódcy, a teraz między innymi dzięki wam Trzaskowski ma kolejny z głowy.

No, ale nie ma jedynej słusznej drogi przecież. To źle, jak jest wesoło?:) Squat, gdzie się „mieszka normalnie” albo „prowadzi azyl” dla gnębionych przez system, wciąż ma jakąś rację bytu. Nie, nam nie „przeszkadzało”, nie było wypierdalania za niebycie „aktywistami” – tym bardziej, że oczywiście ani my, ani inni nie mogą przyznawać czy odmawiać miana aktywisty/-tki, a już na pewno nie osobom zaangażowanym tak, jak potrafią. 

Ale to, czym jest mieszkanie „normalnie” i co stanowi normę, nie jest dane przez bozię na teraz i zawsze, wszyscy i wszystkie mają prawo o tym współdecydować i powinni się nad tym zastanawiać. Dla jednych np. groźby i duszenie, uderzenia i kopnięcia w głowę  z niepełną siłą, machanie nożem, są normalne, dla TAMTYCH nie. Dla jednych wykorzystywanie seksualne nietrzeźwych kobiet jest gwałtem, dla TAMTYCH nie (takimi ludźmi też się np. WSL nie brzydzi, ani inni/e wspierający/e czy symetryści/tki).

Dla TAMTYCH bycie nie-mężczyzną, bycie queer nie mieści się w prawie do azylu, w kategorii bycia gnębionych przez system; azyl jest dla cisfacetów. Squat dla TAMTYCH to męska sprawa, inne osoby mogą tam robić za ozdobę czy źródło legitymizacji, czasem nawet, pojedynczo raczej, być wysoko, jeśli ich postawy są akurat kompatybilne. Zakrzykiwanie, regularne doprowadzanie do płaczu na zebraniach, misgendering i dalsze gorsze czy lżejsze przemocowe zachowania, aż po np. duszenie (pardon: przyduszanie:) dla was-symetrystycznych mogą być normalne, dla innych nie i mają do tego prawo.

To TAMCI próbowali wypierdolić z chaty z 6 osób (represjonowanych i inwigilowanych) już półtora roku wcześniej właśnie za aktywizm bo queery nie są gnębione przez system, bo akurat ich to nic nie obchodzi, że ludzie popełniają samobójstwa, że napadają ich na ulicach, policja pałuje, a telewizja i kościół obrażają jak najgorzej. Dla TAMTYCH to jest awanturnictwo (dla Ciszy pewnie „pieniactwo”) i szkodnictwo – oni lepsi, bardziej ludzie i z prawem do godności. W końcu gdyby furgonetka nienawiści wyzywała np. Białorusinów albo punków od pedofilów czy morderców przez megafon w progach domu w urodziny… Queer: jeśli zrobił/a szkołę i umie się mądrze wypowiadać na zebraniach, automatycznie stosuje przemoc symboliczną i prowokuje do krzyków i siłowych reakcji. Jest dzieciakiem z dobrego domu i jego/jej uczucia, przeżycia i działalność to przecież fanaberie.

Dlaczego nie podzielicie sobie budynku?”. Oczywiście – bo wiadomo, co by się stało. Wrogie przejęcie całości. Wasze dobre ziomeczkowe mordki pokazały teraz niedowiarkom, do czego dążyli i jakimi metodami lubią się posługiwać. Ale wszystko, co było mówione, było zawsze kwestionowane, podważane, bagatelizowane i usprawiedliwiane. W sumie, to się wcale nie skończyło.

Cd.

Im bardziej gówno rosło, im bardziej kolejne osoby okazywały się podłe i głupie, tym bardziej widziałem, że to jest duża, ważna sprawa, nie o żadnej pojedynczej osobie, tylko o Całokształcie. I że to wszystko jest po coś, for good and bad. Że inne osoby stają się mądrzejsze/cieplejsze/wspierające się razem (przy wszystkich kwasach i fuckupach, wiele rzeczy ehm nieoptymalnie:). Że pewne idee i pojęcia łączą nas w bardzo praktyczny sposób, mają treść nie od wielkiego dzwonu i że ewidentnie dla wielu to ma wielkie znaczenie, większe niż spokój i psychiczny komfort i osobiste urazy. I że ten squat to więcej niż fizyczny komfort mieszkania w ładnej hip przestrzeni za friko – jakkolwiek ważnym ułatwieniem i narzędziem roboty by to nie było, poza tym, że było często fajne, przyjemne i wygodne.

I chyba, swoją drogą, to było ciężko Dzbanom skumać, że tak nam zależy, mimo, że wydawali się przez dużą większość czasu po prostu pewni swego i tego, że wykruszymy się kawałek po kawałku ze strachu. Oczywiście, można mówić, pewnie tak mówią, że skoro ktosia miała Zrzutkę.pl, a my jesteśmy niby dzieciakami z bogatych domów, to w przeciwieństwie do nich łatwo nas stać na przedkładanie idei nad bezpieczny (oh, wait:) dach nad głową. Równie oczywiście: tyle w tym prawdy co i fałszu, bo tak bardzo nie wszystkie jesteśmy dzieciakami, nie wszystkie jesteśmy z bogatych domów – tbh część to z wyboru albo bez wyboru pożegnała się z tym bogactwem (lub „bogactwem”) domów albo i z domami; a jak nas bardzo łatwo rzekomo stać, to właśnie widać (z tym przeciwieństwem też różnie bywa – jednym z dwóch głównych bohaterów dzbanizmu jest w końcu dobrze ustawiony mieszczanin).

No, ale to my mamy się tłumaczyć, jako przegrani/e, co nie?

No i tak sobie długo żyli/łyśmy w lęku. Była próba generalna „sądu ludowego”, parę większych epizodów pogróżkowych, masowych inwazji, zarówno zbrojnych i mierzonych na zadawanie ran i wysyłanie do szpitala, jak i liczonych „tylko” na postrach i demonstrację siły. Wiedzieliśmy, że tamci uznają tylko siłę i się nie cofną i że musi dojść do konfrontacji – albo opuścimy to w poniżeniu. Myśl o tym paraliżowała. Wyobrażać to sobie przerażało mnie. Mimo wsparcia (niewielu ale dobrych mordek). Zarazem to nas chyba zmieniało na lepsze i stworzyło na nowo jako ekipę, kolektyw, dużo pełniejszy i poważniejszy niż wcześniejszy. 

Wizualizowałem sobie kolejne ciężkie uszczerbki na zdrowiu swoim i naszych połamanych ludzi, traumy do końca życia, niepełnosprawności, potracone oczy, tuziny wybitych zębów, pocięte na zawsze młode (przeważnie) twarze. Liczyłem sie na poważnie z tym, że główny bohater spróbuje zabić kogoś z nas albo i zabije tym nożem. Pokazał przecież już, że to zupełnie możliwe – pomimo, że nie jest żadnym psychopatą czy zimnokrwistą kanalią, jest okazjonalnym agresorem bez samokontroli. I musieliśmy/łyśmy pójść z wiedzą, że to może się zdarzyć i zdecydowali/łyśmy się nie iść z żadnymi siekierami itp., zaryzykować to.

Trochę chciałem to odkładać na wieczne kiedyś, a trochę poczułem ulgę, jak już poszli/łyśmy go wyrzucić po miesiącach mierzenia się ze strachem, że _jakoś_, tak albo inak, ale się to rozstrzygnie i zakończy.

Pozbawiony zahamowań atak ze strony Przychodni, który zaraz nastąpił, był przejebany. Miałem raptem parę porównywalnych sytuacji w życiu, a większość z nas jeszcze mniej ode mnie albo w ogóle nigdy. Widziałem, że wśród nas jest kilkukrotnie mniej osób gotowych do bezpośredniego starcia. Wiedziałem, że gramy o swoje życia. (Nawiasem mówiąc, przypominam sobie, jak z 8 lat wcześniej ok. 15 czy 20 nazioli biegało po również naszym podwórku, kiedy zaatakowali głównie Przychodnię; wtedy też bałem się o nasze przeżycie, ale mentalnie tamtą sytuację było prościej przyjąć. A propos nazioli, na 11.11.21 Przycha nie miała 20% tej mobilizacji i przygotowania, co na nas! Z bliska bardzo się to rzucało w oczy. Na Syrenie z kolei główny bohater walczył bohatersko (póki nie pojął, że się kompromituje i że nawet źli i głupi ludzie go nie poprą), żeby Syrena się nie mogła na nazioli przygotować. Na moje oko szył grubymi nićmi, chodziło o to, że od dawna planowali przejęcie choćby szturmem, gdy nadejdzie pretekst, a z otwartą i niezorganizowaną przestrzenią miałby łatwiej).

No, trochę mnie zaskoczyło, chociaż nie jakoś mocno, że tak szybko i bez mrugnięcia okiem macho ekipa Przychy, w odpowiedzi na nasze działanie w białych rękawiczkach, używa cegieł itp. przeciwko duużo mniejszej ekipie – przeważająco queer/kobiecej. W świecie opartym na władzy i sile czują się w prawie do wkurwu na to, że Mniejszości/Inne walczą o autonomię, nie chcą się podporządkować. I że silniejszych i większych nie martwi tłumaczenie się, poczucie winy, nie dotyczą skrupuły, nie mogą nie mieć racji, że to my musimy i wręcz raczej zawsze chcemy uważać, co i jak robimy, że np. jeśli oni użyją noża albo siekiery, nie będzie zbytniego problemu, a jeśli my, to zapłacimy zbiorową ofiarą z żyć.

Ta sama ekipa, co najzajadlej potępia symboliczne uszkodzenie furgonetki nienawiści w odpowiedzi na bokserski atak rasisty i mizogina wobec dziewczyny, „bo będzie przypał z mediami” i ma do niej pretensje, że źle wygląda z krwią; którą obchodzi tylko, żeby „dobre ziomki mieszkały normalnie”. Teraz ani przypał, ani krew nie miały znaczenia. Czy to mnie zaskoczyło? Akurat to ani odrobinę.

Od razu, już wtedy, byłem głównie poruszony tą odwagą, jaką pokazały osoby. Miałem poczucie, że walczymy o jakąś podstawową godność – i sporo dumy, że się na to zdobyły/liśmy. Oczywiście, miałem też pewność, że nie skończy się na zadrapaniach i nie było mi wesoło z tą myślą. Ale działali/łyśmy tak, jak było konsensualnie umówione, no i byłem podbudowany, że nie szarżujemy brawurowo, nie narażamy siebie i innych bardziej, niż to konieczne. I że pozostajemy grupą. Doznałem odczucia, że robimy widoczny krok, by rzeczywiście mieć szansę stać się kiedyś wspólnotą troski (pardon za te wielkie i wyświechtane słowa). W gorących momentach w środku walki można było odczuć, jak osoby opiekują się sobą, pamiętają o sobie i o siebie nawzajem dbają.

Myślałem też o niezliczonych momentach z queerowego nastolectwa, kiedy ludzie uderzali mnie w twarz albo z 5 razy łamali nos za „pedalski” wygląd, kiedy ciągle chowałem się i uciekałem. Raz nawet byłem blisko skakania do Wisły, kiedy jedni naziole gonili mnie za plecami i jednocześnie inni wsiedli do tramwaju i próbowali wyprzedzić, zanim przebiegnę na drugi koniec mostu. Albo kiedy miałem nóż przystawiony do szyi przy ludziach w centrum Warszawy. Myślałem o tym, jak wtedy coraz bardziej się bałem i nie mogłem tego przemóc, cofałem się, uciekałem, chowałem, godziłem z losem, schodziłem z drogi, nigdy nie konfrontowałem, zawsze czułem się bezradny i byłem z tym mocno osamotniony, bo jedno na co mogłem liczyć to rady, żeby się dostosować, ew. czasem współczucie, nieraz przemieszane z dozą pogardy. Dostosowałem się powoli i przez prawie 20 lat cisowania na tyle skutecznie, żeby obrosnąć w normatywno-męskie przywileje, zżyć się z nimi i wykorzystywać je w słusznych sprawach oraz często niesłusznie, rzadko się z wielkim trudem wypracowanego skarbu pozbywać, doznawać nieraz paradoksalnych form wykluczeń czy dyskryminacji, także samemu zapominać o tej młodości (to deko nieprzyjemne wspomnienia), o postrzeganiu _tożsamości jako takiej_ jako więzienia/co najmniej jako pułapki, mieć myloną tożsamość i pod wpływem tego też się mylić.)

W odniesieniu do mojej osobistej historii 5.12 miał coś terapeutycznego:)

Cieszyłem się bardzo, że kiedy po paru godzinach pojawił się temat ewakuacji, nie trzeba było się pokłócić ani poróżnić, że nikt nie został(a) na lodzie i że zostały/liśmy grupą do końca. Na tle wielu gorzkich myśli i przeżyć ostatnich miesięcy było mi nawet okej z myślą, że tracimy starą chałupę, ale mamy potencjał na zbudowanie czegoś nowego. Nie mogło mi nie przyjść do głowy, że może stracę większość dobytku (phi) życia, ale zarazem, że to bardziej „dobytek” i że mega gorzej by było dorobić się połamania gnatów na trwałe. Szkoda mi straty miejsca, które kiedyś było mi domem, ale i tak ostatnie 4,5 roku nie czułem nigdzie domu ani adekwatności, legitnej przynależności; nawet jako baza do organizowania się Syrena już mało się nadawała (bardziej: miała potencjał się odrodzić). Dziękuję tu wszelkim osobom, które nie miały tam swoich rzeczy ani pokoi, ryzykowały dla wspólnej Sprawy.

Miałem wielką satysfakcję, że przynajmniej próbujemy wypędzić macho przemocowca i postawić się jego dużej macho załodze. Przełamanie bezsilności. Że muszą się wysilić i będą mieć jakieś koszty. Że muszą pokazać kim są, że nie mogą nawet siebie oszukiwać ckliwymi historyjkami o „lokatorskiej interwencji”; że plamią ręce.

Ten wieczór pamiętam przede wszystkim jako doświadczenie solidarności i upodmiotowienia. Ale żal mi bardzo, że większość z nas ma o wiele boleśniejsze i trudniejsze wspomnienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *