„5.12 robili/łyśmy dokładnie to samo – postawili/łyśmy granicę przemocowemu typowi i bronili/łyśmy naszego domu, naszej przestrzeni”
Minął już trochę ponad miesiąc od ataku, a do mnie nadal nie dociera, że Syrena jest bezdomna. Przez prawie trzy lata była moją bezpieczną przystanią na mapie tego queerfobicznego kraju. Żyjąc w polsce jako osoba transpłciowa, z każdym rokiem czułem się tutaj gorzej, ale akcje wychodzące z Syreny zawsze podnosiły mnie na duchu, dodawały poczucia sprawczości i wiary w to, że może jeszcze kiedyś będzie przepięknie.
Jedno z moich pierwszych wspomnień z Syreny to K., która na urodzinach skłotu podchodzi do agresywnego typa wyższego od niej o dwie głowy i mówi mu, że ma się zabierać z podwórka, bo psuje nam świętowanie. Pamiętam kolejne urodziny, na których rozwalili/łyśmy homofobus. Pamiętam te wszystkie tańce na Patelni przeciwko dzbanom z Ordo Iuris. Te momenty, w których krzyczeliśmy i krzyczałyśmy wspólnie, że jesteśmy queerami, to jest nasz dom i nigdzie się stąd nie wybieramy.
5.12 robili/łyśmy dokładnie to samo – postawili/łyśmy granicę przemocowemu typowi i bronili/łyśmy naszego domu, naszej przestrzeni. To był jedyny dzień w moim życiu, kiedy byłem przekonany, że wyląduję w szpitalu lub w kostnicy. Cały czas porównuję to sobie z tym, co czułem na marszu w Białymstoku, no ale tam przynajmniej przed kamieniami chronił mnie kask. Po tamtym marszu czytałem komentarze znajomych, że sami się prosiliśmy, trzeba było się nie obnosić ze swoją obecnością na Podlasiu. Teraz czytam to samo, ponoć nie można stanąć w naszej obronie, no bo przecież też rzucali/łyśmy butelkami. Ten kraj nie wie co robić z żywymi queerami. Trzeba było wpuścić Przychodnię do środka, dać się potulnie ukrzyżować, a wtedy wszyscy by wiedzieli, którą stronę wybrać, bo w stawianiu zniczy z tęczową wstążką mamy już wprawę.
Mimo, że nigdy nie mieszkałem na Syrenie, to mam poczucie, jakby zawalił się bardzo ważny filar mojego życia. Cała wiara w nowy, queerowy świat pękała kawałek po kawałku z każdą szybą wybijaną przez chłopców broniących starego modelu polskiego anarchizmu – tego, który bez koszulki z browarem w ręku krzyczy coś o 'faszystowskich k*rwach’ i dostaje piany na mordzie, jak mu zwrócisz uwagę. Od miesiąca czuję się pokonany przez tych dziadów i na granicy oddania im pola, rezygnacji z działania i pogodzenia się z mądrością życiową powtarzaną mi od urodzenia – 'tak już ten świat wygląda, nic nie poradzisz’.
Było to już wspominane wiele razy – Syrena to nie skłot, to strajk, to nie budynek, to ludzie. To wszystko prawda, kolektyw Syrena nadal działa, nadal zrzesza bardzo bliskie mi osoby, nadal jest dla siebie nawzajem wsparciem w najtrudniejszych sytuacjach. Jestem za to wszystko niezmiernie wdzięczny i jednocześnie trudno mi przyznać, że jestem w żałobie po budynku. Po Kryzysie, z jego piękną podłogą. Schodach na scenę, z których chyba tylko cudem nigdy nie spadłem. Fotelach, z których można było obserwować całe urokliwe podwórko. Rowerowni, w której nauczyłem się wymieniać klocki. Freeshopie, zawsze pełnym tego, czego akurat szukałem. Tym jednym pokoju, w którym uczyłem się gładzić ściany. Bramie, w której ktoś złośliwy zakleił dziurkę od klucza i która odgradzała szary, nienawistny świat od miejsca, które wysiłkiem dziesiątek osób przez ostatnią dekadę próbowano uczynić bezpieczniejszym dla wszystkich. Aż do samego końca.