„Brutalna eksmisja mieszkanek Syreny była kulminacją tego, jak może wyglądać prawicowy odchył, wrogość wobec feminizmu, niechęć wobec queeru, kiedy pozwoli się im rosnąć w niezakłócony sposób.”
Publikujemy kolejny tekst osoby związanej z Syreną o tym, czym było dla niej to miejsce i ostatnie wydarzenia.
_________________________________
Cześć, to ja. Część z was mnie zna, z częścią nie znam się zupełnie, a część mnie zapewne kojarzy. Na potrzeby własne w tym tekście pozostanę anonimowa, i tak panuje w nim pełen negliż. W tekście używam głównie feminatywów, ale piszę o wszystkich osobach i ich tożsamościach, kiedy nie piszę o sobie. Trudno jest w jednym tekście zawrzeć wszystko, a ten głos jest niewątpliwie jedynie częścią historii. Piszę głównie z perspektywy osobistych odczuć.
Nie będę po raz kolejny opisywać tego, co się stało. Nie będę pisać o liście, o mediacjach, o drzwiach, o tym co kto zrobił, żeby rozwiązać narastający konflikt, kto nie zrobił nic, a kto aktywnie sabotował proces. Na tym etapie powinno być już jasne, dlaczego wsparcie musi być po naszej stronie, jeśli jeszcze go tam nie ma. Jeśli ktoś potrzebuje kolejnych dowodów w sprawie „zanim wyrobi sobie opinię” (powtarzają jak echo fejsbukowe duchy wieloletnich działaczy, TM wybierając tym samym stronę kolegów po żołądzi), oto dowód ostateczny: budynek na Wilczej 30. Kiedyś miejsce oporu i inicjatyw, dziś strasząca rudera w której powybijano niemal wszystkie szyby od strony podwórka. Z tego budynku ewakuowałyśmy się miesiąc temu i do dziś nie wiem, co by się stało, gdybyśmy tam zostały.
Rozumiem potrzebę analizowania tego, co się stało, bo uważam, że zadziało się coś bardzo złego. Co się stało, że banda rozwścieczonych, ogarniętych unicestwiającym szałem chłopaków z sąsiedniego skłotu, mogła siłą eksmitować z budynku kilkanaście jego mieszkanek i osób przyjacielskich, w obronie kolegi, z którym mieszkanki od dawna powtarzały, że nie chcą mieszkać, bo jak pokazała praktyka wspólnego życia, zagraża to ich bezpieczeństwu. Co się zadziało?
Brutalna, siłowa eksmisja mieszkanek Syreny wykonana rękoma pożytecznych sąsiadów zza płotu (i ponoć z tej samej strony linii politycznej, chociaż to akurat nieprawda) była kulminacją tego, jak może wyglądać prawicowy odchył, wrogość wobec feminizmu, niechęć wobec queeru, kiedy pozwoli się im rosnąć w niezakłócony sposób. Moim zadaniem był to – spośród wielu rzeczy – antyfeministyczny, antyqueerowy backlash. Chcę o nim napisać z perspektywy wrażliwości.
Większość tego kim dzisiaj jestem, czym się zajmuję i na czym opieram swoje bezpieczeństwo, związana jest z tym miejscem, z Syreną. Przez wiele lat bycie na Syrenie umożliwiało mi rozwijanie się, budowanie więzi, naukę, robienie aktywizmu politycznego i eksplorowanie różnych dziedzin życia i modeli społeczności. Nie miałam wcześniejszego doświadczenia w aktywizmie, nie biłam się z naziolami, zanim zaczęłam raczkować. Wszystkiego nauczyłam się w akcji, przez kontakt z innymi osobami zajmującymi się aktywizmem (definiowanym przez nie na różne sposoby), i był to ekstremalnie rozwijający czas, wypełniony wspomnieniami. Mimo to, kiedy eksmitowano Syrenę, nie byłam już jej mieszkanką od kilku miesięcy, a ochodziłam z poczuciem okrutnego rozczarowania i zmęczenia.
W ostatnich miesiącach swojego rezydowania w budynku na Wilczej, bardzo użyteczna stała się dla mnie fraza „kopać się z koniem”, gdyż trafnie opisywała stan rzeczy w domu. Kiedy my protestowałyśmy przeciwko trwającej nagonce na queer (bardzo realnej i rzeczywstej), chopcy w domu unieważniali nasze tożsamości. Kiedy stawiałyśmy opór systemowej przemocy, która nas spotyka (bardzo realnej i rzeczywistej), słyszałyśmy, że to my stanowimy zagrożenie. Kiedy niektóre z nas były aresztowane, a większość doznawała policyjnej przemocy (bardzo realnej i rzeczywstej), w domu słyszałyśmy, że to nie walka a fanaberia, i nasze doświadczenia były umniejszane. Kiedy wzmacniałyśmy swoje społeczności, słyszałyśmy że walkę mierzy się ilością godzin zrobionych w zakładzie pracy – jakby to była jakaś wartość sama w sobie! Kiedy próbowałyśmy wywalczyć dla siebie fragment rzeczywistości, który raz w końcu nie stanowiłby zagrożenia dla naszej odmienności, zostałyśmy zaatakowane.
Wszystko to przybierało codzienne formy: nadużywanego zaufania, przemocy symbolicznej ze strony „środowiska” i w końcu przemocy domowej. Bardzo realnej i rzeczywistej. Nie na to chciałam dalej trwonić energię – zwłaszcza, że propozycje stawienia czoła konfliktowi były olewane – bo chciałam się zajmować budowaniem solidarnych więzi i społeczności, zamiast kopać się z koniem. Tak więc latem porzuciłam społeczność bezpośrednio związaną z domem na Wilczej 30 i na chwilę rozpierzchłam się w innych. Było wspaniale, miałam okazję podleczyć się po tym bądź co bądź trudnym (zwłaszcza w ostatnim czasie) doświadczeniu mieszkania na Syrenie.
Wróciłam na Syrenę 5.12, bo chciałam, żeby skończyła się już ta pożerająca moje koleżanki żywcem sytuacja. Trzeba było pozbyć się koszmaru i wrócić do życia. To, co wydarzyło się później, roztrzaskało mnie na kawałki. Potrzeba mi było miesiąca, żebym się jako tako poskładała, choć czuję nadal, jakbym była tylko prowizorycznie pozszywana.
Bardzo niewiele pamiętam z tego wieczora poza momentem ewakuacji, która była jak wyjście z piekła. Doświadczyłam ogromnej przemocy i okazało się, że jedyne, co dalej mogę, to odsłonić się kompletnie ze swoimi bebechami. Że nie mam już na nic siły, nie mam jej też na chowanie brzuszka. Przez jeden miesiąc byłam wyjęta z życia, chociaż planowałam ten czas inaczej. Mogłam sobie na to pozwolić, ponieważ mam wokół siebie społeczność radykalnej troski, która doświadczyła tego samego. Czułam, jakby obdarto mnie ze skóry, ale troskliwe ręce przyjaciółek pomogły zabalsamować rany. Pozbawiło mnie to strachu przed wrażliwością. Jestem bardziej niż wcześniej pewna tego, kim jestem: jestem feministką, jestem osobą queerową. Chcę w tym być, nie boję się, mimo wielu tragedii, które trwają i trwać będą.
Nie żartuję i nie przesadzam, kiedy mówię, że mogłyśmy nie ujść z tego żywe. Ale żyjemy i wierzę w to, że jesteśmy silniejsze. Pierwszym wyjściem do świata po miesiącu sklejania się w całość było dla mnie kilka dni temu czekanie pod sądem na osobę zawiniętą za sprejowanie o techno na budynku kościoła. Ponieważ taka jest rzeczywistość: ludzie doznają realnej opresji za walkę o miejsce dla siebie, za sygnalizowanie swojej obecności. Czasami trafiają do aresztów, a czasami koledzy biorą sprawy we własne ręce i pozbawiają je domu. Nie wiem kto rozdaje legitymacje antify i nie wiem czy przyznałby je komukolwiek zebranemu pod sądem tego dnia, ale nie obchodzi mnie to. Zadziwia mnie natomiast autofiksacja „ruchu” na swoim własnym punkcie oraz to ciasne i wąskie przeświadczenie, że teraz walka nadal ma wyglądać tak, jak ją widzieli ojcowie anarchizmu sto lat temu. Tak nie będzie, mało tego – tak nie jest. Walka dzieje się na wielu polach aktywizmu, w codziennym oporze, któremu możemy poświadczyć sobą. Nie, walka to nie lajfstajl, ale to część doświadczenia i życia osób. Potrzebujemy intersekcjonalnych przestrzeni, w których wrażliwość jest miejscem, z którego wychodzi inspiracja dla oporu. Jedną z nich była Syrena, której już nie ma. Budujmy kolejne i jebać leszczy!