Przyjazna ideologia klasy kreatywnej, czyli PARTY-PARTYCYPACJA
Postawa krytyczna
Jest zdaniem wielu ludzi bezpłodna.
To dlatego, że w ramach państwa
Nie mogą nic swoją krytyką wskórać.
Ale w tym wypadku postawa bezpłodna
To po prostu postawa słaba. Daj krytyce oręż
A rozwali państwo w drobny mak.
— Bertolt Brecht
Cały czas słyszymy, na przykład, że rząd kładzie kres
biedzie i walczy z niestabilnością w kraju.
Wiemy, że to kłamstwa, to jedno z narzędzi szerzenia ich ideologii.
[…] Gdy mówią o demokracji, mówią, że tylko stawiając „X”
na karcie wyborczej możemy praktykować demokrację.
— Autonomiczny Opór- podręcznik zapatystowski
***
Żyjemy w zupełnie nowej epoce, erze partycypacji. Wielkie banery (zasłaniając okna) krzyczą: NARZEKAJ!, gorąca linia interwencyjna wreszcie połączy władzę i obywateli. Budżety partycypacyjne oddano do dyspozycji ludu. Prezydenci miast spotykają się z humanistycznymi architektami małych form, prowadzą konsultację społeczne i delegują zadania na NGOsy. Przybywa nawet ścieżek rowerowych i ławek w różnorakich kolorach. Polityka (choć ogłaszano już jej zgon) rozpleniła się nagle wzdłuż i wszerz naszych miast- każdy może decydować. Wreszcie „ruchy miejskie” wystawiają polityczną reprezentacje i wchodzą do „poważnej polityki”. Aktualna prezydent zaczęła nawet odpisywać na listy i podejmować „odważne decyzję”; nowa jest już w drodze!
Wiele aktywistek i wielu społeczników obserwuje te falę nowości z niepohamowanym entuzjazmem- oto marzenie o społeczeństwie obywatelskim i „przyjaznej władzy” staje się ciałem. Myślą poniższego tekstu jest zmącić ten entuzjazm i sfalsyfikować jego założenia. Niech służy za przestrogę raczej niż przyganę. Nie chcemy rzucać nazwiskami i sprowadzać się do poziomu doraźnej politycznej filipiki- przynajmniej z dwóch przyczyn. Wierzymy, że to nie świadoma, zła wola, czy rodzaj politycznej korupcji, ale błąd; moc pewnej struktury społecznej, a przede wszystkim mentalnej. Tekst ten nie ma zatem zamkniętej listy adresatów. W każdym/ej z nas czasem, w różnym stopniu, przejawia się ów sposób myślenia. W każdym/ej z nas żyje mały policjant i nieraz naprawdę trudno go zabić.
Po drugie, sądzimy, że struktura myślenia o której będzie mowa, jest tak stara jak myśl polityczna. Już Kant zastanawiał się, jak wyznaczyć miejsce w polu politycznym z którego będzie można prowadzić bezpieczną krytykę społeczną i używać rozumu nie narażając się na gniew państwa. Duchowym ojcem partycypacyjnej ideologii obwołać trzeba jednak włoskiego filozofa, Benedetto Croce. W jego wizji struktury społecznej konkurują i współżyją ze sobą dwa państwa: państwo polityczne- cyniczne, przemocowe i widzialne, oraz kruche i uduchowione państwo etyczne, zawieszone ponad historią. To ostatnie, choć słabe- narzuca polityce moralne standardy, wartości i kierunki rozwoju, w zamian utrzymując swe bezpieczeństwo i autonomię w wieży z kości słoniowej.
Państwo etyczne stanowią oczywiście intelektualiści, wyniesieni ponad sprawy przyziemne, jedyni zdolni przekształcać brutalną politykę. By wyłożyć resztę kart na stół: Croce, wychodząc z pozycji marksistowskich, przez stanowisko ministra edukacji w liberalnym rządzie, doszedł do punktu, w którym z sympatią witał nowy rząd faszystów (choć później porzucił ich towarzystwo i zaczął promować antyfaszyzm liberalny z którym borykamy się do dziś). Przez całą te zaskakującą ewolucję nie porzucił nigdy swojego paradygmatu. Swe wpływy zbudował kierując lewicowo-liberalnym pismem o wdzięcznym tytule: la Critica.
Na naszym polskim poletku myśl tego typu znajdowała zawsze grono wyznawców. Do dziś lewicujące gazety poświęcają pierwszy nr etosowi inteligenta i obowiązkom elit (a konserwatywno-liberalne piszą o tym co dzień), a pół socjaldemokratycznego zdania profesora wywołuje większe poruszenie niż tygodnie oddolnych protestów czy strajki pracownic. Tak zwana lewica parlamentarna określa debatą eksperckie panele i z ustami pełnymi wartości wszczyna imperialne wojny i pacyfikuje społeczne protesty. Także uniwersytet nie jest bez winy- wpajany w murach akademii elitaryzm przynosi cierpkie owoce. Mając to wszystko w wyrozumiałej pamięci postarajmy się zrekonstruować ideologie i rzeczywistość partycypacji.
Teoretycznie wszystko wygląda wspaniale. Skostniałą politykę profesjonalistów przełamuje się mnożeniem konsultacyjnych ciał, problemy rozwiązuje się w dialogu przy okrągłym stole, swobodne inicjatywy obywateli przemieniają rzeczywistość wokół siebie. Pieniądze, często marnotrawione przez biurokratów trafiają przez kanały społeczne w przestrzeń miasta, czyniąc ją bardziej przyjazną i sympatyczną. Urzędnicy zmieniają się, otwierają, wierzą w pozytywne rozwiązania, a mieszkańcy przejmują współodpowiedzialność za miasto. Wszyscy stają się współpracownikami władzy. Ten idealny model ma trzy mocne założenia, jedno ukryte, dwa wypowiedziane explicite. Założeniem ukrytym, wymykającym się z opisu, lub ledwie wspominanym jest wiodąca rola nowej awangardy proletariatu- klasy kreatywnej. Ów zbiorowy podmiot, wymyślony przez Richarda Floride to pracownicy umysłowi, naukowcy i inżynierowie, kadry akademickie, poeci i architekci, jak również „ludzie pracujący w szkolnictwie i rozrywce, artyści i muzycy, czyli ludzie, których funkcją ekonomiczną jest tworzenie nowych idei i pomysłów, nowych technologii i nowych treści kreatywnych”. Szybka, komunikatywna, nie związana z miejscem i bezdzietna wykazuje się lekkością właściwą postindustrialnemu kapitalizmowi. To ta właśnie grupa ma być zdolna do wzięcia na swoje barki ciężkiego brzemienia współ-władzy i wytwarzania nowych jakości politycznych i miejskich.
Jeżeli modelowym inteligentem z czasów Crocego był wiejski nauczyciel niosący oświatę „w ciemny lud”, nową inkarnacja będzie rowerowy hipster, realizujący swój darmowy staż w Applu z głębi kawiarnianego fotela, piąte ćwierć etatu poświęcający postępowym NGOsom. Angażuje się w kampanie społeczne, np. przeciw ciszy nocnej i głosuje na najnowszą partie. Jego, czy jej figura jest tu kluczowa. Po drugie, dla wiary w partycypacje ważne jest przekonanie, że tylko poprzez państwo możemy udoskonalić swoje życie- Tylko jego instytucje dają narzędzia do niwelowania nierówności społecznej. Jest to założenie, które przemyślimy poniżej. Odkładając na bok te wiarę, przyjrzyjmy się kluczowemu credo partycypacyjnej ideologii. Brzmi ono: Nie ma wojny w mieście. Przeciw schematowi agonistycznemu, rekonstruowanemu tak: „siłą ruchów miejskich jest przede wszystkim wyraźnie zarysowany antagonizm my – oni. Ruchy miejskie, stoją po stronie demokracji i prawa do miasta. Oni, władze samorządowe, chcą o wszystkim decydować sami. I temu my, ruchy miejskie, się sprzeciwiamy.” Antagonizm ten to anachroniczny (i anarchistyczny) sposób widzenia świata- obecnie interesy obywateli znajdują liczne punkty styku z interesami władz, interesy mieszkańców łączą się z interesami kamieniczników, interesy pracowników i pracodawców są spójne.
W tym właśnie punkcie wizja partycypacyjna blatuje się najsilniej z interesami panujących i ujawnia jak daleko odbiega od życia. Powierzchnia miasta, tak jak i całość życia społecznego jest bowiem przede wszystkim polem walk społecznych. Nie trzeba być socjologiem by to opisać- jeden spójny naród nie istnieje, tak samo nie istnieje jedno miasto- pęka ono wzdłuż setek linii na interesy żyjących z pracy swojej i z cudzej, na akumulujących własność i wywłaszczanych, żyjących w grodzonych osiedlach luksusu i grodzonych gettach kontenerów, wypoczywających na 23m mieszkania z rodziną, lub 23m jachtu ze służbą- i wreszcie wzdłuż najstarszego podziału społecznego, hierarchicznej specjalizacji władzy- miasto pęka na panujących i podporządkowanych. Konflikty te materializują się na co dzień – znają je wyrzucane na bruk lokatorki, wyzyskiwani pracownicy, „zdelegalizowane” imigrantki. Od najmniejszych, codziennych upokorzeń- płotów dzielących nasze ulice, wyciętych drzew i zniszczonych wspólnych przestrzeni, przez zaporowe ceny biletów (i mandaty jak 1/5 pensji) do zamykanych szkół i stołówek, teatrów i bibliotek, wyprzedanych zasobów mieszkaniowych, policyjnej brutalności i pacyfikacji- a potem dalej, do ewikcji centrów społecznych, eksmisji na bruk, procesów, więzień, deportacji i morderstw za państwowym przyzwoleniem (takich jak sprawa Joli Brzeskiej czy Maksa Itoi).
Wszyscy i wszystkie te, których na co dzień dotykają te procesy mogą poświadczyć, że nie ma jednego miasta, ani jednego społeczeństwa, połączonego więzami braterstwa. Warszawa przypomina raczej świat z wehikułu czasu Wellsa. Samorząd miejski jest częścią władz państwowych i jako taki dysponuje przemocą- ilekroć ZGN pragnie cię eksmitować, ZTM czy straż miejska wlepić mandat, a OPP spałować, pamiętaj, że ludzie ci dostają rozkazy właśnie z ratusza, a nie od rządu krajowego.
Tylko w tym kontekście zrozumieć można ukrytą brutalność partycypacji- ostatecznie wybierać można kolor bruku na który nas wyrzucą. Rewitalizacja okazuje się gentryfikacją. Przeciw skłotingowi wysuwa się anty-skłoting, czyli mieszkanie na umowie śmieciowej- jako darmowy strażnik, z dwu-dobowym wypowiedzeniem. Kluczowe decyzję, a przede wszystkim ponad-polityczne struktury społeczne i instytucjonalne pozostają poza zasięgiem kosmetycznych zmian. Wielkie, strategiczne inwestycje, jak pieniądze zmarnowane na EURO czy przekręty jak polityka lokalowa, pozostają poza zasięgiem estetyzujących projektów. HGW jedną ręką oddaje lokale, by drugą pisać spowiedzi, że ma w dyspozycji ograniczone środki. Wizja partycypacji tylko opóźnia wybuch społecznego niezadowolenia, kierując parę gniewu w gwizdek pozorów. Fałsz wychodzi z tej wizji na każdym kroku.
Wybór „narzekaj” jako hasła Warszawskiej partycypacji jest nieprzypadkowy. Pewna niemiecka towarzyszka napisała kiedyś: Narzekanie jest wtedy gdy mówię: to mi się nie podoba. Opór- gdy kładę kres temu co mnie oburza. Sprzeciw gdy mówię- to mi nie pasuje. Opór- gdy upewniam się że to już nigdy więcej się nie zdarzy. Powszechną radość przyniosły budżety obywatelskie: w Warszawie to 25,6 miliona zł. Tymczasem roczne środki przekazywane biznesowi reprywatyzacyjnemu w związku z dekretem Bieruta to 1,4 miliarda złotych, a szacowana wartość roszczeń w samej Warszawie to 20 miliardów. Zatem roczny budżet partycypacyjny to mniej niż dwa promile rocznego budżetu reprywatyzacyjnego. Przypomnieć warto, że tak potężne sumy nie zaspokajają gargantuicznego apetytu „spadkobierców”- zwrot w naturze odbywa się równolegle. Załóżmy, że środki w dyspozycji danej grupy wyznaczają status władzy. Jeżeli promile rozdzielone pomiędzy całość mieszkańców nazywamy partycypacją, to czy miliardów oddanych wąskiej grupce nie należało by nazwać oligarchią?
Wreszcie dialog, święty dialog społeczny, remedium na wszelkie problemy. Warto rozmawiać! Jednak w takiej sytuacji dialog z władzą przypomina ów słynny dialog melijski, opisany u Tukidydesa. Podczas wojny Peloponeskiej znaczne siły ateńskie otoczyły neutralną wyspę Melos- stawiając ultimatum: albo dołączycie do wojny po naszej stronie przeciw swoim spartańskim braciom, albo zniszczymy was przemocą. Melijczycy starają się zachować neutralność, jednak każdy ich rozsądny i sprawiedliwy argument Ateńczycy zbijają- wskazując na swą siłę. Podobnie my nie możemy rozmawiać z ludźmi, którzy jako ostateczne argumenty trzymają dla nas ewikcje, sądy i policyjne pałki. Mówiąc z pozycji słabości można się tylko zgadzać. Można też przestać mówić i zacząć działać, by zbudować siłę, której nie zapewnią panele, debaty, ani nawet głosy wyborcze- siłę społecznej solidarności i autonomicznego oporu. Tą samą siłę, która tyle razy zatrzymywała już policyjną przemoc, blokowała eksmisje i organizowała strajki. Potężna maszyna państwa opiera się wyłącznie na przemocy. Mają aż tyle i tylko tyle- bo pobić nie znaczy zwyciężyć. Na procesach słyszymy zeznających policjantów: „ci ludzi usiedli i złapali się za ręce, tak że nie można było ich rozdzielić”- oto najkrótsza definicja solidarności. Słyszymy wciąż o rozsądku, strategii i innych eufemizmach bierności. Nie możemy sobie pozwolić na luksus kompromisu i taktyki, albo szacunek dla legislacyjnych rozstrzygnięć. Gdy w grę wchodzą nasze domy, szkoły, parki tylko stanowczy upór i opór pozwalają przetrwać. Nie chcemy czekać aż wywłaszczą nas z całego życia- mamy tylko po jednym. Po co trwonić czas na rytualne obrzędy w urzędach i nigdy nie zrealizowane projekty? Wszystko albo nic, teraz albo nigdy.
Co zatem proponujemy, jeśli nie poszukujemy legalno-politycznych artykulacji, ani uczesanego „społeczeństwa obywatelskiego”? Codzienne walki o ekonomiczne, społeczne i kulturalne przetrwanie i wolność, nauczyły nas, że państwo, czy miasto nie posiada narzędzi do zniesienia nierówności wśród ludzi- na tych nierównościach zostało zbudowane i ku ich utrzymaniu powołane. Każdy z nas może jednak wziąć prawdziwe narzędzia w swoje ręce- łom otwiera pustostany szybciej niż niekończące się negocjacje, przecinak odblokowuje zakratowaną przestrzeń szerzej niż sponsorowane projekty, puszka farby przełamuje monopol informacyjny i artystyczny skuteczniej niż podlizywanie się mediom głównego nurtu, by zasadzić drzewo wystarczy łopata i ciut bezczelności- zamiast partnerstwa z producentem foliówek. Nawet zwykły widelec bywa radykalny, jeśli użyć go w zamkniętym barze do darmowych pierogów (a połączony z fajerwerkiem osiąga niezwykłą moc oczyszczania miejskiej przestrzeni z reklam wielkopowierzchniowych- ucz się wydziale estetyki!). Kolektywy skłotujące budynki, na których próbowano spekulować, już odzyskały więcej niż miasto kiedykolwiek nam zaoferuje- oprócz metrów-złotówek, z których chciano wywłaszczyć lud warszawski, odzyskano to czego żadna władza nie może dać- przestrzeń wolności i autonomii, otwartą na każdą i każdego, prawdziwe samorządną. Jakże inną niż „legalny” anty-skłoting.
Czy mamy kreatywne pomysły? Oto kilka, które wymyśliła inna klasa: Zakaz eksmisji! Mieszkanie dla każdego! Żadnych deportacji! Stop policyjnym represjom! Darmowy transport publiczny! Uczciwe płace! Dość wyzysku! – zobaczmy czy tyle da się zrealizować w Warszawie. To dobry początek. Był kiedyś podobny oddolny projekt w Paryżu, ale ostatecznie władze zdecydowały się na gruntowną przebudowę miasta.
Proponujemy działania autonomiczne, wyrosłe z immanentnego konfliktu, między panującymi a opierającymi się władzy, wyćwiczone w latach walk społecznych. Hegemonii nie da się przełamać w ramach instytucji stworzonych do jej utrzymania. Jak mawiał marynarz Żelazniakow: ” do parlamentu trzeba będzie wejść, ale tylko jeden raz „ . Z niepokojem i zdziwieniem patrzymy na was, usiłujących czynić znośnym to co powinno zostać zniesionym.
Trwa socjalna walka, której nie zakończy żadne zawieszenie broni- tylko zniesienie jej antyludzkich warunków. Oddolny, spontaniczny opór zdaje sobie sprawę z oczywistej linii frontu- przekraczanie jej nie przyniosło nigdy nic dobrego.
Na horyzoncie pojęcia partycypacji, na samym jego krańcu, znajduje się idea kolaboracji.
Dlatego wołamy: zawróćcie z tej drogi, nie dajcie się wepchnąć w pozycje politycznych paprotek i kwiatków na kajdankach.
Nie zakładajcie partii, załóżcie kominiarki! Narzędzia są pod ręką, trzeba ich tylko „kreatywnie” użyć,
plaża jest tuż pod brukiem, jakiego by nie był koloru.
(wiele autorek)
Front horyzontalny